ZAREZERWUJ

Pałac w dwudziestym wieku popadał w ruinę. Ale kiedy przyszedł czas na odbudowę postanowiono oczyścić i staw w parku. Wybierano muł i kamienie.

Czyszczono brzegi z bujnej roślinności,

aż w pewnej chwili wydobyto marmurowe popiersie Wilhelminy. Tors kobiety nie miał jednak głowy, która później odnalazła się w wygrzebanym mule wyrzuconym na brzeg.

To było zaskakujące znalezisko, które po oczyszczeniu ustawiono w salonie pałacu na wielkim fortepianie. Marmurowa Wilhelmina znowu zachwycała antyczną urodą. Jej kamienne oczy spoglądały na wejściowe drzwi. Stała odwrócona plecami do stawu.

Poranek tego letniego dnia był łagodny i zapraszający do spaceru. Nowa właścicielka pałacu weszła do salonu na poranną kawę i spojrzała na marmurową Wilhelminę, która teraz patrzyła w stronę stawu,

Przepytany dozorca zaklinał się, że nie wchodził do salonu z fortepianem i nie odwracał marmurowej rzeźby. Popiersie zostało na powrót odwrócone twarzą w stronę drzwi wejściowych.

Rzeźba jednak i następnego ranka była znowu skierowana twarzą w stronę stawu i patrzyła na miejsce wiecznego spoczynku Jack’a.

Więcej rzeźby właścicielka pałacu już nie odwracała w inną stronę.

 

Długo jedli, a raczej rozmawiali o jakichś przygodach przeżytych przez Jack’a, bardziej zasłyszanych w tawernach, niż faktycznie doznanych.

 

Wilhelmina opowiadała o przeczytanych romansach i wyjazdach do Wiednia. Wreszcie wielki zegar wybił jedenastą i czas przyszedł na odpoczynek. Rozstanie było jakoś nieśmiało wyrażone hiszpańskimi słowami i bardzo cicho.

 

Jack został ulokowany w gościnnym pokoju na piętrze z łóżkiem pod starym baldachimem, obitym zielonkawym atłasem w tureckie wzory. Zasnąć nie mógł prawie do rana.

 

Na śniadanie Jack w ogóle nie zszedł. Lokaj podsłuchiwał pod drzwiami, ale żadnych odgłosów nie było, nie było.

 

Koło południa Wilhelmina zaniepokojona tą ciszą kazała otworzyć drzwi i obudzić gościa. Lokaj z pokojówką weszli do pokoju i dało się nagle słyszeć szybkie kroki na schodach.

 

Lokaj z przestraszoną od zawsze twarzą zameldował, że Pan Jack leży w gorączce.

Wilhelmina posłała powóz po medyka, którego oderwano od codziennych wizyt u mieszczan w Szprotawie. Rozpędzony powóz ledwo zatrzymał się przed pałacem, a medyka popędzono biegiem do leżącego w gorączce. Po kwadransie wyszedł z pokoju gościa ze spuszczoną głową. Oznajmił zbladłej Wilhelminie, że Jack ma jakąś tropikalną gorączkę i nie można już nic zrobić.

Nad łóżkiem konającego Jack’a zebrali się domownicy i wpatrywali w twarz chorego. Nic nie mówił, ani nie wzdychał. Jednak w pewnym momencie otworzył oczy i powiedział po hiszpańsku do Wilhelminy, żeby nie chowała go po śmierci w ziemi, tylko w wodzie, jak prawdziwego marynarza. I to były jego ostatnie słowa.

 

Pogrzeb urządzono zgodnie z morskim zwyczajem, wrzucając owinięte w płótno zwłoki do przydworskiego stawu, gdzie szybko poszło na dno. Na brzegu postawiono małą tabliczkę z jego imieniem i miejscem skąd przybył: „Jack z Karaibów”.

 

Staw zarastał przez lata, tabliczka pochylała się i wreszcie przepadła gdzieś zabrana nieznaną ręką.

Wszedł śmiało przez otwarte drzwi i dopiero zbudzony z drzemki lokaj, zapytał go z czym przybywa. Jego hiszpańskie tłumaczenie tak zdziwiło lokaja, że uciekł przerażony gubiąc perukę na schodach. Po chwili pojawił się majordomus, zza pleców którego zaglądał przestraszony lokaj.

 

Jakoś wytłumaczył Jack o co chodzi, powiedział o listach i medalionie uratowanych na karaibskich morzach. Kazano mu czekać na krześle w sieni.

 

Siedział i rozglądał się po ozdobnym stropie, po obrazach wiszących na ścianach nad schodami. Te schody przykuły nagle uwagę Jack’a niespodziewanie, kiedy ukazała się na nich postać w różowej sukni.

 

To była ona. Wilhelmina z medalionu. Była jeszcze piękniejsza niż ta namalowana. Loki jeszcze bardziej zdobiły jej jasną twarz, oczy wpatrywały się w gościa z ciekawością. Oboje stali przez chwilę, jakby nie wiedząc co zrobić.

 

Jack wstał oszołomiony jej urodą i zaczął po hiszpańsku tłumaczyć powody swojego przybycia. Wilhelmina znała, jak się okazało nagle, trochę hiszpański język i szybko pojęła, że Jack ma jej cos ważnego do oddania. W końcu usiedli oboje w jadalni przy kremowym stoliku, przykrytym wyszywaną serwetką. Jack opowiedział przygotowaną historię z egzotycznego morza i oddał medalion i pogniecione listy, które Wilhelmina słała do Ameryki.

 

Spojrzenia ich jasnych oczu często spotykały się przelotnie i szybko biegły gdzieś na tapiserie i portrety rozwieszone na ścianach. Ta rozmowa często rwała się i zmieniała temat ale żadne z nich nie chciało jej kończyć. Coś ich w sobie ciekawiło, albo popychało ku sobie. Może ich wnętrza pasowały do siebie, o czym nie mogli przecież wiedzieć, a tylko przeczuwać.

 

Wieczór pogłębił się wrzucając swoje mroki w kąty pomieszczenia. Przestraszony lokaj wniósł kandelabr z zapalonymi świecami, dalej z bojaźnią spoglądając na egzotycznego przybysza. Zadzwoniono na kolację i Wilhelmina poprowadziła Jack’a do bawialni, gdzie podano posiłek na porcelanowej zastawie.

Wojciech Jachimowicz W stronę stawu

Lipiec 2010 roku.

LEGENDA

 

Panował tu pewien ład, zresztą zdecydowanie ustanowiony przez częste sztormy.

 

Jack leżał prawie codziennie na tej plaży spoglądając na horyzont, na którym chciał zobaczyć sobie wiadomy biały kształt. Czasem tylko zjadł swoje rybne śniadanie i potrafił spędzić tu całe przedpołudnie, wpatrzony w stykający się błękit nieboskłonu z ciemnym oceanem.

 

Wyspa leżała jakoś na uboczu i żaglowce nie chciały tamtędy pływać unikając przykrego spotkania z korsarzami. Jack wiedział o tych zwyczajach, przecież sam do nich należał, jeszcze przed czterema tygodniami. A teraz pozbawiony swojego statku musi tu czekać na zabłąkany żaglowiec, jedząc do znudzenia złowione ryby, żółwie i ich jaja.

 

Rozmyślał o tej całej sprawie i w żaden sposób nie mógł zrozumieć dlaczego Kulawy Murzyn podjudził do buntu załogę korsarskiej fregaty.

Marmurowe oczy

Jack leżał na żółtym piasku nagrzanym słońcem wiszącym pionowo nad brzegiem. Ocean szumiał jednostajnie, pokazując aż po horyzont wyoblone grzbiety niskich fal. Spokój tego miejsca udzielał się chyba wszystkim, którzy tu czasem zawitali, najczęściej z wymuszonego przypadku. Plaża zamknięta była z jednej strony łagodnym dzisiaj oceanem, z drugiej ścianą palm pochylonych swoimi czuprynami prawie do piasku. Była taka szeroka, jak pozwalał jej na to ocean. Kiedy huczał wzburzony, wdzierał się w głąb wyspy dokąd tylko chciał i robił swoje mocarne porządki z nadbrzeżną roślinnością.

 

Ostrożne palmy, wiedzione swoimi roślinnymi zmysłami, jakoś nie zasiedlały bliższych terenów brzegu schodzących łagodnym zboczem piasku ku morzu.

Żaglowca na horyzoncie wciąż nie widział, ale te skrzynie coraz bardziej go zajmowały. Znalazł wreszcie na dalszej wyprawie brzegiem, spory kamień, który mógł posłużyć za prowizoryczny młot. Spróbował znowu, używając nowego narzędzia. No i udało się. Kłódka puściła. Jack zadowolony ze swojego wyczynu w pośpiechu podniósł wieko jednej ze skrzynek. Zajrzał do środka spodziewając się skarbu, ale dopadło go rozczarowanie. Skrzynka była pełna listów adresowanych do Ameryki i zapakowanych w papiery lalek z porcelanowymi twarzami, poubieranych w ozdobne sukienki.

Był wyraźnie zawiedziony. Niemrawo rozwijał zawiniątka patrząc na ten marny bagaż. Ciągle odnajdował lalki pozawijane w papiery, listy pisane po niemiecku i nic cennego. Kończył to nudne zajęcie, widząc już dno skrzyni i porozwalane na plaży papiery noszone wiatrem. Wziął ostatnie zawiniątko wyraźnie mniejsze od innych. A tu zamiast lalki znalazł owalną miniaturę, namalowaną na srebrnym medalionie, ze złotym filigranem oplatającym brzegi .

Był tam portret pięknej kobiety. Takiej, jakie tylko widywał w portach wsiadające, w długich kolorowych sukniach, na żaglowce wychodzące do Europy. Lalki leżały porozrzucane na piasku, a w rękach Jacka pozostał tylko medalion i otwarty list pisany po niemiecku.

Mijały dni spędzane na wylegiwaniu się na plaży i patrzeniu w niebo, na którym pewnie, już za jakieś trzy tygodnie, pojawią się chmury zwiastujące porę tajfunów. Cóż miał robić. Czekał i często przyglądał się pięknej kobiecie z medalionu, na którym wreszcie odczytał jej imię wyryte delikatnie ręką grawera na tylnej ściance-Wilhelmina.

Listu nie mógł przeczytać, bo nie znał tego języka. Czytał słabo i to tylko po hiszpańsku, więc dalej czekał na przygodny żaglowiec.

Niebo, jak zwykle było bez żadnej chmurki, z wyjątkiem tej wyłaniającej się z nad samego horyzontu. Patrzył na nią Jack bez wzruszenia, jak zmierza po oceanie w stronę wyspy. Patrzył jak porusza się nisko, prawie po wodzie. Nagle dotarło do niego, że to nie chmura, tylko żaglowiec płynie prosto do wyspy.

Zerwał się i rzucił do podpalania stosu, żeby dać znak swojego istnienia na tej zagubionej ziemi.

Przecież dzielił równo złupione złoto między załogę, a i chłostę zarządzał tylko w ostateczności i to tylko w ostateczności i tylko po kilkanaście batów.

 

Może to ten rudy brodacz, którego kazał wyrzucić za burtę przyniósł mu pecha. Teraz tego już nie dojdzie. Nie będzie więc wracał do tych wypadków z przed miesiąca, kiedy go wsadzono do szalupy i spuszczono na wodę, koło tej zapomnianej wyspy. Tyle tylko, że jego zaufany nawigator, po cichu wrzucił do łajby trochę zapasów jedzenia, strzelbę i skrzynki, jakie tam się mu nawinęły pod rękę. Te skrzynki nie były wielkie, ale okute sztabkami z żelaza i pozamykane na kłódki. Ciężkie były jakieś i do dziś leżały zamknięte pod palmą. Otwierać ich nie było podobna nożem, bo były zbyt solidne, a odstrzelić kłódek Jack nie chciał, żałując i tak skromnego zapasu patronów do starego muszkietu.

 

Leniwa myśl o ich zawartości nie dawała mu czasem spokoju i przyglądał się tym bagażom, złupionym na brygu płynącym do Ameryki przed trzema miesiącami, który nie wiedzieć czemu zabłąkał się na karaibskie morze. Zresztą nikt się o to nie pytał załogi, którą naprędce posłano na dno wraz z wypróżnionym po abordażu statkiem.

 

Jack był młodym, wysokim, opalonym mężczyzną o ciemnych włosach i jak na korsarza o łagodnym spojrzeniu niebieskich oczu.

 

Może zbyt łagodnie patrzył na załogę i wyczuł to ten Kulawy Murzyn i tak go urządził. Może to i dobrze, bo to korsarskie rzemiosło mu już jakoś przestawało się podobać. Przecież chciał kiedyś po cichu czmychnąć w jednym z portów ze skrzynką złota i skończyć z tym raz na zawsze. Miał marzenie kupić sobie mały mająteczek, gdzieś w Portugalii i zapomnieć o swojej przeszłości. Z dala od portów, pewnie by go nikt nie rozpoznał i żyłby sobie spokojnie do pogodnej starości. W każdym razie korsarstwo się skończyło, tylko nie tak jak zaplanował.

Chodził po słodką wodę do strumienia u podnóża jedynego wzgórka, na tej pustej wyspie i wiedział, że nawet nie ma na niej śladów pobytu ludożerców, których się obawiał. W końcu naznosił opodal brzegu suchych liści palmowych, jakiegoś tropikalnego chrustu i czekał na okazje, aby ogniem i dymem dać znak przepływającemu statkowi, o swojej obecności. W tych okolicach raczej zbierano rozbitków dla nagrody za złapanych korsarzy, albo na handel na targu niewolnikami. Wiedział o tym dobrze Jack i leżąc umyślał sobie jakąś wiarygodną historię, która mogłaby się przydać do wytłomaczenia jakiemuś kapitanowi, aby uniknąć niewoli lub szubienicy. Był dobry w wymyślaniu niestworzonych rzeczy, w końcu to nakłamał swojej załodze o wyczynach i rejsach na północnych, lodowatych morzach, do tego stopnia, że trochę zaczęli się go bać, jako niewyżytego okrutnika. Tylko ten Kulawy Murzyn, który mu nie wierzył za bardzo i do buntu doprowadził załogę.

Pałac był dostojny, z podjazdem przy wejściu i powiewającymi łagodnie jedwabnymi firankami w otwartych oknach.

Po godzinie szkuner rzucił kotwicę na lagunie i spuszczono szalupę. Był to hiszpański okręt handlowy. Jack rozpoznał banderę, więc zakopał pośpiesznie w piasku muszkiet i list kaperski, z którym nigdy się nie rozstawał i pobiegł w stronę płynącej szalupy do niego, albo po niego.

 

Z dziobu łodzi oglądano go przez mosiężną lunetę i widocznie oceniono, że nie jest korsarzem bo odłożono wycelowane w niego strzelby.

 

Żeglarze po jego wskazówkach napełnili beczki słodką wodą, co jak się okazało było ich jedynym celem przybicia do nieznanej wyspy. Zabrano też rozbitka, który przedstawił się jako kurier z listami do Ameryki, którego nieuczciwy kapitan wysadził na tej wyspie wraz z listami z Europy. Ta historyjka przekonała kapitana i uznał, że trzeba zabrać Jack’a do Hamburga, gdzie właśnie przewoził ładunek srebra i skór z krokodyli.

 

Na statku Jack okazał się bardzo przydatny jako nawigator znający sposoby szybkiego wypłynięcia ze strefy nadciągających tajfunów, korzystając ze znanych tylko sobie ciepłych prądów morskich. Po tym wyczynie kapitan obiecał mu nagrodę, za tą nieoczekiwaną pomoc.

 

Rejs trwał długo i Jack przyglądał się coraz częściej medalionowi z Wilhelminą, powoli wsączał do swojego korsarskiego serca, jakieś nieznane wzruszenie, którego nie umiał nazwać. To wzruszenie zaczęło być jakoś widoczne. I kiedy kapitan zastał go leżącego w hamaku pod pokładem, przyglądającego się miniaturze, zaśmiał się i powiedział, że jest zakochany w medalionie.

 

Podróż dobiegła końca. Jack otrzymał od kapitana obiecaną nagrodę w srebrze, za pomoc przy nawigacji i zszedł na ląd w Hamburgu.

 

Nie bardzo miał co ze sobą zrobić. W Europie z korsarskim rzemiosłem nie bardzo mógł znaleźć zajęcie. Jako marynarz nie chciał się okrętować, więc umyślił sobie, że odda posiadaną przesyłkę Wilhelminie, licząc na sowitą nagrodę. Spotkał w tawernie portowej hiszpańskiego bosmana, który podobno znał niemiecki w piśmie. To czytanie i tłumaczenie kosztowało go kilka butelek podłego rumu, jaki podawano w tej brudnej norze „Pod kaszalotem”.

 

Wreszcie dowiedział się od kogo był ten list i gdzie mieszkała jego autorka, jak się okazało namalowana na medalionie z filigranem. Myślał o niej coraz częściej, chciał ją zobaczyć, porozmawiać, może rękę ucałować, może….

 

Kupił u kramarza przyzwoite ubranie, buty i kapelusz według szwedzkiej mody z dużą brązową klamrą i wyruszał w głąb Niemiec rozpytując o pałac, w którym mieszkała Wilhelmina. W zajazdach dopytywał o Wilhelminę przysiadając się do wędrownych kupców. Długo nie musiał się rozpytywać, bo już trzeciego dnia, spotkany szlachcic z Saksonii, opowiedział mu o Wilhelminie, którą widział na wystawnym balu w Wiedniu zeszłej jesieni. Szlachcic opowiadał o balu i urodzie Wilhelminy, jej wytwornej, błękitnej sukni i całym rzędzie adoratorów, gotowych na każde skinienie damy.

 

Jack już wiedział gdzie ma szukać damy z medalionu – w pałacu w Cunzendorf.

 

To jakieś dziesięć dni jazdy rozstawnymi końmi. Wyruszył pierwszą pocztą w kierunku Berlina i dalej do Sarau.

 

Przed pałacem w Cunzendorf stanął pod wieczór. Słońce stało już dość nisko odbijając się w parkowym stawie.

 

Pałac był dostojny, z podjazdem przy wejściu i powiewającymi łagodnie jedwabnymi firankami w otwartych oknach.

Chichy 37E, 67-320 Małomice

Zapisz się do newslettera

Twój e-mail:
Wyślij
Wyślij
Formularz został wysłany — dziękujemy.
Proszę wypełnić wszystkie wymagane pola!

Strona www stworzona w kreatorze WebWave